sobota, 24 marca 2018

Za tym biegały moje oczy, czyli worek filmowych opinii.

Oglądanie filmów to dla mnie czynność zupełnie nienaturalna – seriale? Zawsze. Książka? Z chęcią. Ale od struktury filmowej bardzo często się odbijałam jak piłka podczas meczu NBA, jednak do rzeczy, bo mam zamiar powiedzieć wam trochę o siedmiu niezłych filmach oraz jednym spektaklu, który będzie można zobaczyć jeszcze kilkakrotnie w Multikinie. 

Trzy filmy  jeden aktor, czyli Robert Downey Jr. w trzech całkowicie odmiennych rolach. 
,,Chaplin’’  ,,The Judge’’  ,,Charlie Bartlett’’ 

Pod wpływem chwili odpaliłam ,,Chaplina’’  film biograficzny o Charlie Chaplinie. Zacznę od wniosków najoczywistszych, czyli w filmie Downey Jr. bryluje jako świetny aktor i to nie tylko moje zdanie, bo Akademia przyznała mu za tę role nominację do Oscara – co prawda nagrody ostatecznie nie zgarnął, aczkolwiek mam silnie przeczucie, że nawet gdyby wszyscy inni nominowani byli gorsi, to aktor obszedłby się smakiem tylko dlatego, że Akademia Filmowa nie nagradza tak młodych aktorów męskich ,,bo przecież jak raz zagrali tak dobrze, to jeszcze pewnie ten sukces powtórzą’’. Jest to o tyle zabawne, że jedna dobra rola w okresie młodzieńczym nie zwiastuje kolejnych oscarowych ról, bo czasami nawet świetnie zapowiadające się kariery upadają, a poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy kolejny raz będzie szansa na rolę, która tak świetnie pasuje do oscarowych nominacji. Downey Jr. na własnym przykładzie uosabia obydwa przypadki – najpierw zniknął w niesławie z powodu uzależnień, natomiast teraz grywa w produkcjach, które może i wymagają od niego talentu, ale definitywnie nie są oscarowe.

Co do samej produkcji – dobrze ukazuje życie głównego bohatera, więc jeżeli ktoś interesuje się kinem, a co za tym idzie Chaplinem, to film może dać taką podstawową wiedzę na temat postaci. Później można zdecydować czy wiedzę tę chce się pogłębiać, czy może zaprzestać na podstawowych informacjach. Naturalnie, nie spodziewajcie się pełnego przekroju życia, gdzie każdy wątek jest dokładnie omówiony i przeanalizowany. ,,Chaplin’’ jest raczej pewnym streszczeniem, które bardziej skupia się na późniejszych etapach życia Charliego niż na czasach młodzieńczych. 

Film pokazuje też dość smutną stronę tworzenia, która tyczy się szczególnie kultury i sztuki możesz tworzyć wspaniałe, ponadczasowe dzieła i zbierać baty za ich stworzenie. Chaplin co prawda nie należy do ludzi, którzy nagrodę dostali dopiero pośmiertnie (bo Oscara dostał jako starszy człowiek, co zresztą jest chyba najtkliwszym wideo z wszystkich ceremonii wręczania nagród, jakie kiedykolwiek widziałam, mimo iż obdarowywany nie mówi ani słowa), lecz przez długi czas był na tzw. czarnej liście Hollywood.

To wszystko, co o tym filmie mogę powiedzieć oprócz polecam i zobaczcie (bo warto).


Później uznałam, że Robert dobrym aktorem jest, więc czas nadrobić jego filmografię – idąc za ciosem zobaczyłam ,,The Judge’’ (,,Sędziego’’), czyli film o trudnej relacji ojca z synem. Downey Jr. gra tam niby tę samą postać co zawsze  pewnego siebie bogacza   jednak ma tam takie sekwencję dramatyczne, że fanowskie serce płata wręcz fikołki, bo w pewnym momencie aktor musi przestać grać na autopilocie i wczuć się w postać. Poza tym operator kamery wyraźnie uwielbia aktora, bo pokazuję go z takich perspektyw, że zawsze wygląda świetnie. Albo po prostu Downey Jr. naprawdę zawsze wygląda tak dobrze? Trudno osądzić.

W każdym razie jest to film, który całkowicie mnie trafił, ponieważ uwielbiam produkcje, opierające się na nieromantycznych interakcjach między bohaterami. Żeby cały wpis nie zamienił się w hymn pochwalny ku zdolnościach jednego aktora pochylmy się również nad samą fabułą – punkt wyjścia jest dość prosty. Hank, bogaty prawnik, musi wrócić do rodzinnego miasteczka na pogrzeb matki. Jako, że jego kontakt z rodziną był, jak dotąd ograniczony przez spór sprzed lat, mężczyzna od razu po ceremonii chcę wyjechać, jednak zatrzymuje go nie lada wieść  jego ojciec, szanowany sędzia, jest podejrzany o zabójstwo. Prawnik zostaje, aby dopilnować sprawy ojca. 

Co w tej fabule jest poruszającego? Przede wszystkim niewiedza. Nie wiemy, czy naprawdę sędzia Palmer  kogoś zabił  główny bohater daje sobie rękę obciąć, że nie, ale czy nie tak postąpiłby każdy syn? Nie wiemy też, co tak bardzo poróżniło tę dwójkę, że nawet przy pogrzebie najbliższej dla nich kobiety, nie potrafią się porozumieć. Poza tym wszystkie uczucia się tu czuję  złość, nieporadność, frustrację czy zwątpienie. Film nie wpada też w tę hollywoodzką pułapkę słodko-pierdzących zakończeń, przez co wydaje się historią realistyczną, a może nawet trochę surową.

Mimo całej mojej sympatii do filmu, radzę nastawić się bardziej na dramat obyczajowy niż prawniczo-kryminalny film, bo choć jest tam kilka  w moim przekonaniu  mocnych scen sądowych to jednak nie tym stoi film i też nie na tych aspektach się skupia.


Na koniec mojego eksplorowania filmografii Downeya Jr. trafiłam na ,,Charliego Bartletta’’; film o dorastających nastolatkach, którzy nie do końca mogą się odnaleźć w panującej rzeczywistości. Z jednej strony chcą być dorosłymi i samodzielnie decydować, z drugiej pragną wyrwać się z społecznych oraz rodzicielskich oczekiwań. Sama produkcja jest dość przeciętna i mało zaskakująca, jeśli chodzi o kino ,,dla nastolatków'' i ,,o nastolatkach'', jednak sama rola Roberta dla mnie ten film ratuje. Nie dlatego, że bez niego nie byłoby tego filmu. Bo byłby, i pewnie wyglądał całkiem podobnie. Po prostu jest to dobry aktor i w czymkolwiek by nie grał, to robi to świetnie.

W samym filmie brakowało mi ciekawych wątków  gdzieś tam pojawiał się alkoholizm, depresja, spełnianie marzeń, wkraczanie w dorosłe życie czy brak wsparcia ze strony rodziców, lecz te wszystkie wydarzenia stanowiły raczej dobudówki do głównego pomieszczenia, którym była idea, że dzieci to tylko dzieci i czasami potrzebują pomocy, choć to nie znaczy, że nie mogą podejmować takich decyzji jak to do jakiej szkoły pójdą czy jaki zawód wybiorą. Wszystko brzmi fajnie, ale gdzieś się po drodze rozmywa. Można zobaczyć i nawet się uśmiechnąć, bo to wbrew pozorom taki ciepły film, ale zanim zasiądziecie przed telewizorami, trzeba  się nastawić na trochę scen kiczowatych, trochę frazesów po stokroć powtarzanych i tyćkę prawd oczywistych. 


Język literacki w przekładzie na język filmu, czyli jak nie utracić magi ducha.
,,Wonder’’

Skoro już jesteśmy przy filmach ciepłych to obowiązkowo pomówmy o ,,Cudownym chłopaku’’ (,,Wonder’’). Nie mam zbyt wiele do powiedzenia głównie z powodu dubbingu, bowiem oglądanie filmu aktorskiego z dubbingiem zawsze jakoś wpływa na moją percepcję i całkowicie zaburza mi pogląd na grę aktorską – w końcu jak ją ocenić, gdy nie słyszy się jednego z ważniejszych czynników, głosu. 

,,Cudowny chłopak'' jest na pewno wierną ekranizacją książki, co wnioskuje po wylanych przeze mnie na seansie łzach. Teoretycznie film tak samo jak ,,Charlie Bartlett’’ mówi rzeczy oczywiste, typu ,,nie patrz na wygląd’’, ale robi w to sposób uroczy i na pewno nie nowy, ale taki, który cały czas wzbudza dużo emocji – tutaj zresztą należą się brawa aktorom dziecięcym!


Biografie wielkich umysłów, czyli jak pokazać naukowca. 
,,Theory of Everything’’

,,Teorii wszystkiego’’ (,,Theory of Everything’’) trudno  nie wspomnieć i jednocześnie bardzo trudno napisać mi coś mądrego. Dla mnie jest to przede wszystkim film, który pokazał mi kim jest Stephen Hawking i jak niesztampowo potrafi rozmawiać o nauce, a tego chyba nam trochę brakuje – szczególnie w dziedzinie tak zawiłej jak fizyka. I choć film mówi o osobie wspaniałej to sam nie jest idealny. Na początek jednak plusy – muzyka i aktorstwo to coś, czym właściwie stoi ta produkcja. Słabiej jest natomiast w kwestiach scenariuszowych z kilku względów. 

Po pierwsze film trochę omija prace naukowe Hawkinga, a właściwie proces ich tworzenia, co jest rozczarowujące, bo jeśli nie podejmujemy tematu, dlaczego nasz naukowciec jest genialnym naukowcem albo co go wyróżniało (a u Stephena był to sposób opowiadania o nauce i rzeczach niezwykle złożonych) no to jak zainteresujemy ludzi postacią? Po drugie film w pewnym momencie więcej niż o głównym bohaterze mówi o jego żonie i to z kolei mogło się jeszcze jakoś obronić tyle, że nastąpił jeden zasadniczy problem – twórcy insynuują pewne wydarzenia, ale nigdy nie mówią ,,tak, to się stało’’ albo ,,nie, było inaczej’’. Hawking i jego żona na ekranie zdają się  być szczęśliwym małżeństwem, lecz czasami pojawiają się sekwencję, w których ktoś próbuje nam pozostawić trop mówiący, że może jednak nie było tak idealnie – tyle, że nic nigdy nie jest powiedziane wprost. To trochę tak jakby ktoś chciał coś powiedzieć, ale za bardzo bał się jak na to zareaguje żyjące jeszcze wtedy byłe małżeństwo.

Nie żałuje czasu poświęconego na ten film, bo zwyczajnie lubię filmy historyczne skupione na wybitnych jednostkach – jest to świetny początek zapoznania się z sylwetkami naukowców, jednakże zdaję sobie sprawę, że gdyby była to produkcja o jakimś wyimaginowanym człowieku to z pewnością powiedziałabym, że jest to film słaby – mimo świetnej muzyki i dobrego aktorstwa. 



Miłość, którą czuć, czyli letni romans, odbiegający w siną dal z Oscarem.
,,Call me by your name’’

Wracając jeszcze do takiej małej, niszowej, amerykańskiej imprezy jaką są Oscary obejrzałam ,,Tamte dni, tamte noce’’ (,,Call me by your name’’) i... W sumie to nie do końca wiem, co powiedzieć, bo film mi się podobał, był przepiękny wizualnie i dawno nie widziałam produkcji, która podzieliłaby tak publiczność. Jednym nie podoba się nic, a inni chwalą właściwie wszystko. Troszeczkę żałuje, że Timothée Chalamet musiał się mierzyć o Oscara za aktorstwo z Garym Oldmanem, bo gdyby nie to, mogłabym w spokoju powiedzieć, że na tę nagrodę zasługiwał.

Film jest przesiąknięty klimatem wakacji, erotyką i pewnym poczuciem, że gdy te uginające się od owoców drzewa, stracą liście to nie tylko zmieni się krajobraz, ale także zakończy się pewien etap w życiu naszych bohaterów. I w istocie tak jest.


Zabić potencjał, czyli film, którego mogłoby nie być. 
,,Every Day’’

Pod koniec miesiąca poszłam na ,,Każdego dnia’’ (,,Every Day’’) i... To był film przenudny. Ale od początku; film opiera się na książce Davida Levithana pt. ,,Pewnego dnia’’  główna bohaterka, Rhiannon, w końcu spędza wymarzony dzień ze swoim chłopakiem, śpiewają razem piosenki, nie rozmawiają tylko o sporcie, a Justin w końcu nie tylko mówi, ale także słucha. Niestety, okazuję się, że to nie z Justinem dziewczyna spędziła czas, lecz z innym chłopakiem o imieniu A. Owa postać codziennie budzi się w innym ciele, lecz cały czas są to osoby w podobnym wieku i mieszkające gdzieś w okolicy. Jak można się domyślić A i Rhiannon zatrzepoczą do siebie rzęsami, przez co historia szybko zamieni się w sztampową produkcję o miłości, która musi dużo znieść i przezwyciężyć (miłość, nie historia).

Moim pierwszym zarzutem jest wszechobecna nuda. Większość scen wygląda tak samo tyle, że z innymi aktorami, przez co podczas seansu miałam wrażenie, że jestem w pętli czasu iście z ,,Dnia świstaka''. Drugi problem to przedłużające się zakończenie. Może tylko ja tak odczułam, ale dla mnie film kończył się co najmniej przez dziesięciu minut  najpierw poruszającą przemową, później emocjonalną sceną, jeszcze później była bodajże jakaś wizualizacja, aż na końcu dano nam pewną zapowiedź tego, co teraz będą robić bohaterowie.

Na koniec opowiem wam anegdotkę, która świetnie podsumowuje ten film. Pojawiają się napisy końcowe, światła ponownie się zapalają, co jest zwyczajowym pozwoleniem na pierwsze dyskusje o filmie. Moja koleżanka mówi do mnie, że ,,była ciekawa jak to się zakończy z tym Alexandrem’’, na co ja z lekkim grymasem ,,kto to Alexander?’’.

Tak emocjonalnie związałam się z bohaterami, że nawet nie zapamiętałam imienia gościa, który występował w jakiś dziesięciu ostatnich minutach filmu i odgrywał najważniejszą rolę.


Czekałam na to całe dwa lata, czyli sztuka na wielkim ekranie. 
,,Hamlet’’ reż. Robin Lough

Tutaj raczej nie oczekujcie analitycznego wymieniania wad i zalet, zamiast tego powzdycham trochę, bo to było coś. 

Po pierwsze dekoracje i scenografia – nigdy nie widziałam lepszego widowiska. I jasne, to było trochę efekciarskie, ale ja tę efekciarskość całkiem lubię. Zwolnione tempo, bardzo mocne, punktowe oświetlenie czy nagle wpadający na scenę brązowy żwir to jedne z głównych posunięć realizatorskich, na które się zdecydowano – dla jednych może to być całkowicie zbędne, dla innych dobre i nieco oswajające z teatrem. 

Po drugie zadziwiła mnie dawka humoru, bo choć w pierwowzorze jest kilka scen, które proszą się o komediowy wydźwięk to i tak miałam wrażenie, że ktoś tam zdecydował ,,hej, przyjdzie dużo młodych ludzi, więc trochę ich rozśmieszmy’’, co prawda nadal nie rozumiem kilku momentów, w których brytyjska publiczność się śmiała, a nasza, polska, raczej zastanawiała, co jest w tym takiego śmiesznego, lecz bez zwątpienia było kilka scen, gdzie połowa sali chichotała, choć znów był to humor na tyle prosty, że niektórzy uznali go niegodnym takiej sztuki. 

Na koniec czas na aktorstwo. Bez bicia mówię, że ja w kinie pojawiłam się wyłącznie dla Cumberbatcha, ale po przedstawieniu oprócz Benedicta, zapamiętałam również świetną kreację Karla Johnsona (scena z grabarzem). 

Czytając recenzję przed retransmisją widziałam wiele niezbyt pochlebnych opinii, że to występ jednego aktora (i po części tak jest), że wszystko nastawione jest na zrobienie show i ogólnie wszystkich zgubiło trochę to, że jak mają Cumberbatcha, którzy sprzedał im bilety przed pierwszą próbą czytaną to już właściwie nie trzeba nic robić. Może trochę tak było – nie wiem. Ja jako kompletny laik teatralny wyszłam z kina z bananem na twarzy i chęcią obejrzenia jeszcze jakieś sztuki teatralnej – może nie już, od razu, ale za miesiąc, dwa i chyba tylko to się liczy. 


19

piątek, 23 marca 2018

5 grzechów ludzi w kinie

Nie dalej niż wczoraj wybrałam się na retransmisję ,,Hamleta’’ z Cumberbatchem, bo skoro dają to trzeba korzystać. I choć przedstawienie zrobiło na mnie wrażenie ogromne, to zaobserwowałam też kilka zachowań wśród widowni, które potrafiły mnie całkowicie zdekoncentrować. Dziś więc trochę o tym, co denerwuje ludzi w kinach – przejdziemy przez niekończące się reklamy, trochę popsioczę na spóźniających się, by później pogdybać nad popcornem.

1. Komórki 
Zaryzykuję stwierdzenie, że dla niektórych telefony są przedłużeniem ręki, a poniekąd też osobowości – zresztą firmy produkujące urządzenia mobilne coraz bardziej się starają, aby każdy użytkownik ich produktów mógł spersonalizować sprzęt do tego stopnia, by dwa identyczne modele telefonów wzbudzały w nas całkowicie inne uczucia. Wpływa na to tapeta, obudowa, pobrane aplikacje czy etui. Telefony komórkowe mogą się różnić kolosalnie, lecz bez względu na rozbieżności, komórka używana na widowni zawsze rozprasza. I nie ma na to żadnego innego sposobu prócz wyłączenia wyświetlacza.

W mojej sali problemy z telefonami pojawiały się może nie notorycznie, ale irytująco często. Na pierwszy rzut oka spostrzegłam dziewczynę, która zdawała się w ogóle nie oglądać przedstawienia, zamiast tego nieustannie wpatrywała się w ekran komórki, pisząc wiadomości. Później, ktoś rząd przed wspomnianą osobą, postanowił zrobić zdjęcie – z fleszem, aczkolwiek tutaj muszę sprawiedliwie przyznać, że użytkowniczka komórki szybko się zreflektowała, wyraźnie zaskoczona, włączonym oświetleniem i natychmiast przyłożyła telefon do spodni, aby w miarę możliwości ograniczyć zasięg błysku. Chociaż dla kontrastu powiem też, że były takie asy, które w środku przedstawienia robiły zdjęcia z fleszem – nie muszę chyba przypominać, że rejestrowanie części filmu/transmisji/serialu puszczanego w kinie jest nielegalne. Oczywiście pojedynczych wpadek jeszcze trochę było, np. w pewnej dramatycznej sekwencji, gdy Hamlet wygłasza swój monolog, osobie za mną, zadzwonił telefon z wesołą melodyjką. Poważna kwestia Cumberbatcha szybko straciła klimat w starciu z wesołym utworem kogoś z widowni. W innym momencie po sali poniósł się charakterystyczny dźwięk wiadomości z Messengera. Prócz tego widziałam też, że dwie osoby w międzyczasie sprawdzały w swoich komórkach godzinie, co akurat przy – prawie – czterogodzinnym występie wydaje mi się dość naturalnym odruchem. Nadal niezbyt taktownym, acz nie wzburzającym tak krwi, jak odbiorca, który przez całą pierwszą część retransmisji, zamiast na ekran kinowy patrzy w komórkę. 

Ku przestrodze radzę tym, którzy tak jak ja, biorą komórki do kina, by koniecznie sprawdzali czy ich sprzęt nie zakłóci komuś seansu. Najlepiej zrobić to jeszcze przed wejściem na salę, lecz jeżeli się zapomnicie to zazwyczaj miły pan lub pani lektor, przypomną wam, że należy wyłączyć lub przynajmniej wyciszyć telefony. Z kolej jeśli jesteście z tych, którzy nie mogą się powstrzymać od sprawdzania godziny, to zalecam przyciemnienie ekranu najbardziej jak to jest możliwe, w miarę dyskretne zachowanie, a najlepiej jakiś bajerancki zegarek na rękę. 


2. Spóźnianie się
Sytuacje są różne i czasami człowiek po prostu przyjdzie, jak to niektórzy mówią, gasić świecę. Nie zmienia to jednak faktu, że w momencie, gdy film się zacznie i nagle między rzędami przechodzi choćby i jedna osoba to sytuacja robi się niekomfortowa – szczególnie gdy jesteś na seansie z napisami, i z jednej strony chciałbyś wiedzieć, co mówią bohaterowie, ale z drugiej trochę trudno zrobić to, gdy ktoś przed tobą stoi. O ile mówimy o jednej osobie to można nawet się uśmiechnąć i powiedzieć ,,no trudno’’ – w końcu jeden człowiek, nawet poruszając się niezwykle ospale, zniknie z pola widzenia stosunkowo prędko, więc stracisz, co najwyżej, cztery linijki dialogowe. Można przeżyć – chyba, że to właśnie finał. Wówczas nawet jedna osoba wprowadza w stan powszechnego niezadowolenia. Reasumując, uważam, że przychodzenie trochę później, żeby ominąć reklamy można przełknąć (choć wierzcie lub nie, ja akurat całkiem lubię ten segment – o ile stosunek reklam do trailerów jest 1:2, ewentualnie 1:1), ale już ostentacyjne spóźnianie raczej drażni.


3. Rozmowy
Dyskusje o filmie są fajne, o ile nie mają miejsca na sali kinowej.


4. Popcorn i ogółem jedzenie w kinach
Na samym wstępie – jedzenie nie jest grzechem.
Ale potrafi wybić z rytmu.

Zacznę od popcornu, czyli niejako atrybutu kina. Przyznam, że ja ostatnio tego przysmaku w kinach nie jadam, ale całkowicie rozumiem tę potrzebę u innych; sama w dzieciństwie wiązałam wyjazd do kina z zakupem dużego wiaderka popcornu, którego połowa zniknie w trakcie reklam, a druga wyląduje gdzieś między fotelami. Domyślam się, a właściwie bardziej podejrzewam, że niektórych może rozjuszać popcorn w kinach – bo później jest tylko brudno, wszystko chrupią, no i wszędzie czuć masło. O ile, całkowicie to pojmuje, tak też uważam, że walka z konsumowaniem popcornu w kinach jest nie tylko skazana na porażkę, ale także bezcelowa. Popcorn nabrał znaczenia w wieku XIX, w XX przechodził swoją złotą erę – wówczas kino bez prażonej kukurydzy było kinem słabym. Nawyk zakorzeniony w ludziach od ponad stu lat, trudno wyplenić od tak.

Ja jednak z ideą jedzenia popcornu się nie sprzeczam, bardziej chcę cię skupić na tym jak ten popcorn jest spożywany. Niektórzy strasznie mlaskają, zdarza się, że komuś się coś rozsypie, więc w akcie popłochu przekopuje dowód swojej winy pod sąsiednie fotele, za to jeśli się trafi na szkolną wycieczkę to prawdopodobne jest, że zawsze jakiś jeden podrostek uzna za dobrą zabawę, obrzucanie się jedzeniem. Niektórzy też wnoszą na salę własne jedzenie i tutaj znów bywa różnie – niektórzy przychodzą z własnym napojem, co nie stanowi trudności, lecz inni tarmoszą za sobą Laysy. Do chipsów nic nie mam – są pyszne. Szkopuł w tym, że opakowanie tych pyszności strasznie szeleści i o ile nie przesypiesz sobie chipsów do tekturowego opakowania – zbliżonego do tego popcornowego – to sprawa jest delikatna. Sami sobie wyobraźcie jak właśnie oglądacie najdramatyczniejszą scenę w filmie, gdzie panuje całkowita cisza, a tu nagle ktoś grzebię w paczce, by zjeść tego ostatniego chipsa, który uporczywie trzyma się w rogu paczki.

Jeżeli opakowanie nie szeleści to problemu nie ma; przynajmniej dla mnie jako innego odbiorcy, bo polityka kina związana z niefirmowym prowiantem to inna sprawa. Także jeśli chcesz – to jedz. Jeśli nie chcesz – to nie jedz. Ale obydwie czynności rób w miarę cicho.


5. Zajmowanie cudzych miejsc
Ironicznie muszę powiedzieć, że jako dzieciak w trakcie rodzinnych wyjazdów do kina nigdy nie siadałam z rodziną w swoich miejscach. Pamiętam, że jedno pisało na bileciku, a drugie zawsze robiliśmy. Na nasze usprawiedliwienie powiem, iż – z tego co sobie przypominam – zawsze były to wydarzenia, gdzie oprócz nas była garstka ludzi, więc tak naprawdę widzów na sali, nie było nawet w połowie tak dużo jak miejsc. Nie ma też co się przesadnie wybielać, bo prawda jest taka, że ktoś mógł później tę miejsce kupić, a jak już za coś się płaci, to chce się to mieć.

Do wszystkich, którzy jeszcze nie do końca to przyswoili, bo też za młodu nasiąknęli podkradaniem miejsc: blokowanie cudzych fotelików nie jest fair.


To już koniec grzeszków, z którymi się spotkałam, choć niewątpliwie problemów jest o wiele więcej. Na koniec, zanim każdy z was zacznie sobie przypominać, jakie to inne, złe rzeczy go spotkały pamiętajcie, że kiedyś zamiast prośby o wyłączenie komórki, proszono o nie palenie i nie plucie, wszędzie panował ogromny tłok, zamiast wygodnych foteli były ławki, a jak mieliście pecha to siedzieliście ramię w ramię z osobą, która by zrozumieć tekst musiała czytać go na głos – czasami sylabizując. I nie mówię tego na zasadzie ,,patrz, ludzie mieli gorzej i żyli’’ tylko w imię tego, że każda epoka rodzi nowe komplikację. My zmagamy się z komórkami i spóźnialskimi, a oni walczyli z zagrożeniem przeciwpożarowym. 
26

niedziela, 11 marca 2018

Wydawnictwo versus książka, czyli jak marka wpływa na naszą percepcję.

Metki, oznaczenia i społeczne postrzeganie danego produktu, bardzo często definiują jaką markę wybierzemy. Selekcja pomiędzy firmą Adidas, Nike czy Puma nie jest tylko decyzją dokonaną przez pryzmat naszych potrzeb, ale coraz częściej przez renomę danej marki. Doskonale obrazuje to reportaż Marka Rabija ,,Życie na miarę'', który opisuje jak w Bangladeszu szyje się ubrania dla dużych oraz cieszących się powszechną estymą firm; cała ironia polega na tym, że z Bangladeszu często wyjeżdżają dwie ciężarówki - jedna to ta, która trafi na luksusową półkę z ceną równą połowy najniższej krajowej, podczas gdy druga, w tym samym czasie, znajdzie się na czarnym rynku podróbek, gdzie ktoś nieświadomie kupi za trzy, a może nawet cztery razy niższą cenę ten sam produkt tyle, że bez etykietki. Pod wpływem swoich własnych doświadczeń, zaczęłam się zastanawiać, czy taki proces zachodzi również w przypadku rynku książkowego. Nie tworząc sztucznie tajemnicy poliszynela od razu odpowiem - oczywiście.

Prawda jest taka, że jestem zdania, i to należy zaznaczyć (że to wszystko to tylko moje zdanie), iż z każdym świadomym zakupem książki, zaczynamy rysować sobie w głowie pewien obraz wydawnictwa. Wydaje mi się, że składa się na to kilka czynników: przede wszystkim jakość produktów, profil wydawnictwa (jeśli jest skrupulatnie sprecyzowany od razu mam wrażenie, że to firma z wyraźnym planem i pasją, bo przecież parafrazując klasyczną wypowiedź ,,jak wydajesz książki o wszystkim, to wydajesz, tak naprawdę, książki o niczym''). Poza tym istotna jest również polityka firmy - to jakie opinie krążą o jej usługach (mam tu na myśli wywiązywanie się z obietnic, ocena korekty) czy choćby sposób prowadzenia social mediów. Dodatkowo to, na co ja zwracam uwagę, to kwestia współprac barterowych - jeżeli firma współdziała z twórcami, którzy piszą tekst na zasadzie opisu książki i dwóch zdań opiniotwórczych to widzę poważny problem w zaufaniu takiej organizacji. Podobnie jest, gdy marka zezwala tylko na pochlebne recenzję, aczkolwiek ten konkretny przykład, jest dla mnie, skazą zarówno ze strony wydawnictwa jak i samego influencera, co jest notabene materiałem na osoby wpis.

Otoczkę estetyczną sponsoruje Robert Downey Jr. Dlaczego? Bo to po prostu ładny facet.
I też czyta.

Jeżeli siedzimy w rynku książki, to już na podstawie przesłanek, będziemy mieć pewne zarysowanie wydawnictw, np. w mojej świadomości Wydawnictwo Papierowy Księżyc jest firmą, która mówiąc w języku internetowym, kompletnie nie umie w korektę - często zdarzają im się literówki, i to nawet na okładce. Na dobitkę pamiętam tę wydawnictwo jako ociągające się, więc jeśli wygrasz u nich książkę na konkursie (a trzeba przyznać, że tych robią sporo) w marcu to możliwe, że ujrzysz ją dopiero w lipcu. Niepochlebne zdanie mam też o Novae Res, które jest jednak całkowicie innym kalibrem w przeciwieństwie do wcześniejszej placówki. Novae Res wydaje na zasadzie self-publishingu, czyli tłumacząc na nasz piękny język, samo-publikowania. Autor płaci pieniądze, po czym może liczyć na określoną liczbę egzemplarzy swej książki. Wydawnictwa tego typu często wabią obietnica wysokich zarobków, dużą dystrybucją oraz reklamą w sieci, lecz większość tych postanowień nigdy nie dochodzi do finalizacji. Nie będę się jednak skupiać na moralnych tudzież prawnych aspektach tej firmy, zamiast tego pragnę powiedzieć o mym stosunku do całego wydawnictwa, albo właściwie do poziomu, do którego przyzwyczaiła mnie ta firma.

Ostatnio poszukiwałam dobrej książki, która w ciekawy sposób prawiłaby o historii - o dziwo, taką znalazłam. Sęk w tym, że uśmiech wzbudzony cudownym opisem, został szybko zmyty wieścią, że to wydawnictwo Novae Res. W czym tkwi moje niechęć?

1) Z tego co pamiętam, posiadałam dwie książki tego wydawnictwa - żadna nie nadawała się do przeczytania. Co już o czymś mówi.

2) Poziom merytoryczny oraz edytorski. To dwa najważniejsze aspekty - o drugim powiem tylko tyle, że krążyły kiedyś fotografie (później zostały usunięte), gdzie czytelniczka wypunktowała banalne błędy książki z tego wydawnictwa, i mówimy tu o ortografach, które można wyeliminować już z poziomu Worda. O złym poziomie merytorycznym, co prawda jeszcze nie słyszałam, jednakże jako osoba wręcz przeczulona na tym, by książka była w miarę możliwości obiektywna i już niezależnie od możliwości autentyczna (zawierająca prawdziwe, potwierdzone informację oraz bibliografię, na której można się opierać i która nie ma nic wspólnego z czasopismami pokroju Super Express) trudno jest mi uwierzyć, że ktoś wydaje dobrą pozycję historyczną w takiej firmie. 

Właśnie ktoś powiedział Robertowi, że przeczytał dobrą książkę wydaną przez Novae Res.

Nie mówię, że to niemożliwe - po prostu wymaga ode mnie zbyt dużego pokładu nadziei w coś co nigdy nie funkcjonowało, bo niezależnie od tego, ile Novae Res działa nigdy nie słyszałam, aby jakaś ich pozycja naprawdę kogoś zachwyciła, nie wspominając już o podbijaniu listy bestselerów (nie żeby znów bestselery, były tak miarodajnym miernikiem tego, co warto czytać). Odwrotną za to sytuację mam przy Wydawnictwie Czarnym - cokolwiek by nie wyszło spod ich loga to wierzę, że są to materiały rzetelne, konkretne i wartościowe, a co zabawne, mam jedynie ich jedną książkę.

Czy to zjawisko dobre? Ani trochę. Zarówno skreślanie debiutantów (bo to głównie oni wydają w Novae Res) nie jest w porządku, ani też ślepe zapatrzenie w Czarne (choć nie słyszałam też żeby kiedykolwiek wydali coś złego i niezgodnego z faktami). Rozsądny człowiek powiedziałby, że najważniejszy jest umiar i wstrzemięźliwość - tak, podchodźmy z rezerwą do książek słabych wydawnictw, ale nie skreślajmy ich definitywnie. Tak, chętniej sięgajmy po pozycję sprawdzonych i zaufanych firm, ale nie zamykajmy się w monotematycznych bańkach, i przede wszystkim, w razie wątpliwości sprawdzajmy, czy wydawnictwo się nie pomyliło. Im też się zdarza.

Jestem pewna, że Robert traktuje tak każdego rozsądnego człowieka, really. 

Wpis może nie jest odkrywczy, ale i takie są potrzebne. Napiszcie czy też przyłapaliście się na skreślaniu pozycji (a tym samym autora) z powodu wydawcy? Czy raczej jest wam całkowicie obojętne, kto wydaje książkę?
19

sobota, 3 marca 2018

Serialowe zapowiedzi / marzec 2018

Dwadzieścia osiem premier na nowy miesiąc, czyli co możecie zobaczyć w marcu.
„B: The Beginning” 2 marca (Netflix) Głównymi bohaterami tego technologicznego świata, w którym znajduje się archipelag Cremona, są Koku i Keith, będący śledczym monarchijnych sił zbrojnych RIS. Bohaterowie będą musieli zmierzyć się z wieloma przeciwnościami losu, na czele z nielegalnym zgrupowaniem i obławą ich ukochanego miasta, prowadzoną przez enigmatycznego „Killera B”.



„Flint Town” (2 marca)
Ten ośmio-odcinkowy dokument skupia się na dwuletniej pracy stróżów prawa z wydziału policji z Flint w Michigan. Ukazane zostają problemy, z którymi muszą sobie radzić policjanci, między innymi kryzys skażonej wody.




,,Heathers'' 7 marca (Paramount)
Serialowy reboot filmu ,,Śmiertelne zauroczenie''; serial ma być czarną komedią osadzona we współczesności. Bohaterka będzie musiała zmagać się z grupą wrednych dziewczyn w szkole.



„The Men Who Built America: Frontiersmen” (7 marca) Miniserial dokumentalny opowiadający o amerykańskich pionierach, takich jak: Daniel Boone, Lewis i Clark, Tecumseh, Davy Crocket i Andrew Jackson.

,,Life Sentence'' 7 marca (CW) Stelli udaje się pokonać raka, mimo że lekarze nie dawali jej żadnych szans. Jednak zamiast się cieszyć, kobieta musi zmierzyć się ze skutkami tego, co zrobiła, gdy myślała, że jej życie się skończy i nie ma nic do stracenia.


,,Champions'' 8 marca (NBC) Vince to znudzony swoim życiem właściciel siłowni, mieszkający razem ze swoim idiotycznym, młodszym bratem Matthewem. Ich życie przewraca się do góry nogami, gdy w mieszkaniu mężczyzn nieoczekiwanie zjawia się nastoletni syn Vince'a, o którym ten nie miał bladego pojęcia. W zaistniałej sytuacji będzie musiał zmierzyć się z zupełnie nowym zadaniem – zostać pełnoetatowym ojcem.
,,The Oath'' 8 marca (Crackle) Serial ma za zadanie rzucić światło na tajne gangi, do których dołączenie jest rzeczą praktycznie niemożliwą. Tylko nielicznym udaje się dostać, a wówczas rozpoczynają walkę na śmierć i życie, chroniąc się nawzajem przed zewnętrznymi wrogami. Pokazani zostaną również policjanci, starający się zwalczać szkodzące miastu grupy.
,,Deception'' 11 marca (ABC) Mieszkający w Las Vegas, Cameron Black, jest cieszącym się dużą sławą iluzjonistą. Wszyscy uważają go na najlepszego na świecie, do momentu w którym niespodziewanie na jaw wychodzą jego najskrytsze sekrety. Wówczas kariera magika zostaje zrujnowana, dlatego Cameron postanawia być pierwszym pracującym dla FBI iluzjonistą.

,,For the People'' 13 marca (ABC) Fabuła skupia się na młodych, nowojorskich prawnikach, pracujących w Nowym Dystrykcie Nowego Jorku. Stają zarówno w obronie, jak i oskarżają, zajmując się sprawami największych szych w kraju.


,,Rise'' 13 marca (NBC) Serial skupia się na losach amerykańskiego nauczyciela Lou Mazzuchelliego, którego przybycie do szkoły odmienia życie uczniów.



„Edha” 16 marca (Netflix)
Samotna matka realizuje się w świecie mody jako projektantka. Gdy w jej życiu pojawia się intrygujący, przystojny imigrant, wkracza ona w ciemny świat zemsty, pożądania, kłamstw i najmroczniejszych tajemnic.


,,Wild Wild Country'' 16 marca (Netflix) Serial przedstawia historię opartą na faktach. Lider kontrowersyjnej sekty buduje w głębi pustyni w Oregonie miasteczko, co szybko napotyka się z wielką niechęcią sąsiadów. Sprawy coraz bardziej wymykają się spod kontroli, przez co wybucha narodowy skandal.

„On My Block” 16 marca (Netflix)
Zabawna komedia o dorastaniu, opowiadająca o czterech błyskotliwych przyjaciołach, mieszkających w cieszącej się marną sławą południowej części Los Angeles. Uczęszczają do liceum, co wiąże się z ich wieloma wzlotami i upadkami.

,,Instinct'' 18 marca (CBS) Elliot Timitz, po zakończeniu pracy w CIA, stara się rozpocząć spokojne życie i skupić się na pracy profesora i pisarza. Przeszłość dogania go szybciej niż przypuszczał; nowojorska policja zwraca się do niego z prośbą o pomoc w znalezieniu seryjnego mordercy.


,,Kruk. Szepty słychać po zmroku'' 18 marca (Canal+) Na Podlasiu dochodzi do zniknięcia nastoletniego chłopca, który prawdopodobnie został porwany. Po kilku latach pracy w Białymstoku, inspektor Adam Kruk wraca do miasta, w którym się wychował, gdzie czeka na niego zagadka tajemniczego porwania. Wszystko będą komplikować sprawy z przeszłości, z którymi bohater będzie musiał się zmierzyć.


,,Krypton'' 21 marca (Syfy) Serial opowiada historię planety Krypton, na której urodził się Kal-El, znany powszechnie jako Superman. Fabuła obrazuje życie rodziny El przed jego pojawieniem się na świecie.


,,Station 19'' 22 marca (ABC) Spin-off serialu „Grey’s Anatomy”, opowiadający o pracy strażaków z Seattle.



,,The Mechanism'' 24 marca (Netflix) Fabuła skupia się na śledztwie w sprawie domniemanej korupcji w brazylijskich firmach budowlanych i paliwowych.

,,Barry'' 25 marca (HBO) Tytułowy bohater jest byłym żołnierzem piechoty morskiej, który postanawia zmienić swoje życie i spróbować swoich sił w zawodzie płatnego zabójcy. Aby zrealizować pierwsze zlecenie, wyrusza do Los Angeles, gdzie niespodziewanie odkrywa swoją nową pasję – aktorstwo.

,,Trust'' 25 marca (FX, w Polsce HBO i HBO Go) Historia porwania Johna Paula Getty'ego III przez włoską mafię. Chłopak był spadkobiercą ogromnej fortuny swojego dziadka, który swoje bogactwo zawdzięczał ropie naftowej. Gdy rodzice Paula otrzymali list z żądaniem okupu, początkowo uznali to za żart. Sprawa zaczęła wymykać się spod kontroli, gdy do następnego listu porywacze dołączyli również ucho.


„One Strange Rock” 26 marca (National Geographic)
Wyjątkowa historia Ziemi opowiedziana z niezwykłej perspektywy astronautów. Zabiorą nas oni w podróż po sześciu kontynentach, 45 krajach oraz po kosmosie



,,The Terror'' 26 marca (AMC) Rok 1845, Marynarka Wojenna wyrusza w morską podróż, której celem jest odnalezienie przejścia Północno-Zachodniego. Załoga napotyka na swojej drodze wiele problemów, przez co ich bezpieczny powrót do domu nie jest już tak pewny jak przypuszczali.



„The Zen Diaries Of Garry Shandling” 26 marca (HBO) Miniserial dokumentalny o zmarłym w 2016 roku Garrym Shandlingu, znanym amerykańskim komiku i osobowości telewizyjnej.

,,Roseanne'' 27 marca (ABC) Odrodzenie popularnego serialu z lat 90. o tym samym tytule. Poznajemy bliżej losy amerykańskiej rodziny robotniczej.

,,Splitting up Together'' 27 marca (ABC)
Historia skłóconej pary, która dzięki rozwodowi nieoczekiwanie ponownie poprawia swoje relacje.


,,Alex, Inc.'' 28 marca (ABC) Alex to mężczyzna po trzydziestce, posiadający stabilne życie: dobrą pracę, żonę oraz dwójkę dzieci. Z dnia na dzień postanawia porzucić tę bezpieczną przystań i rzucić się na głęboką wodę – otworzyć własny biznes.

,,Siren'' 29 marca (Freeform) Przybrzeżne miasteczko Bristol Cove, według legend, było kiedyś miejscem zamieszkanym przez syreny. Kiedy pojawia się tam tajemnicza dziewczyna, wszystkie historie zaczynają nabierać wiarygodności. Syreny powracają do miasta, gdzie rozpoczyna się brutalna walka o ich utracone prawa do oceanu.


,,Rapture'' 30 marca (Netflix)
Hip-hop to gatunek muzyczny, który dzieli świat na dwa rodzaje ludzi. Tych, którzy go uwielbiają, oraz tych, którzy uważają go za niszowy i niegodny nazywania muzyką. Bez względu na opinie odbiorców, hip-hop zmienił życie wielu ludzi, którzy dzięki niemu przestali tłumić swoje uczucia i zaczęli mówić światu, co tak naprawdę jest dla nich istotne. Nierzadko rozpoczęcie przygody z muzyką okazało się dla nich zbawienne; opuścili niszczące ich środowisko i rozpoczęli życie na własny rachunek. Bohaterami serialu są znani artyści, tacy jak 2 Chainz oraz G-Eazy.


To by było na tyle z marcowych nowości. Coś was zainteresowało? 
Ja na pewno będę obserwować opinię naszego polskiego tytułu (,,Kruk. Szepty słychać po zmroku''). 
11
Template by Elmo